Tymczasem zgotowano nam bolesne, a brzemienne w skutki rozczarowanie. Powstał pierwszy rząd Moraczewskiego, obejmujący i reprezentujący zaledwie część naszego narodu. Zamiast wyraziciela całej Polski, otrzymaliśmy rząd partyjny, dzielący, a nie łączący nas, rząd, który myślał tylko o zdobyczach dla pewnych grup, zamiast jak należało, początkowo pracować tylko dla całej Polski, kosztem ofiar wszystkich bez wyjątku warstw i stanów.
Tak rozpoczął się pierwszy akt naszej nowej tragedii. Utrudniono dzieło naszego wyzwolenia, przekreślono niejedną nadzieję i możność osiągnięcia korzyści narodowych [...].
Warszawa, 18 listopada
Tadeusz Dymowski, Moich 10 lat w Polsce Odrodzonej, Warszawa 1928.
Trudno opisać entuzjazm i podniecenie Warszawy wywołane wybuchem rewolty w Poznaniu, wreszcie przyjazdem Paderewskiego. Widziałem i brałem udział w licznych demonstracjach tak w kraju jak i za granicą. Lecz takiej spontanicznej demonstracji, podobnego wybuchu radości i uniesienia, jakie towarzyszyło przyjazdowi mistrza Paderewskiego, zasłużonego w ofiarnej pracy długich lat szeregu, szczególniej nad podnoszeniem ducha swych rodaków, nie widziałem [...].
Paderewskiego witano nie tylko jako wielkiego patriotę, nie tylko czczono w nim wszystkie jego dawne i świeże zasługi, lecz widziano w nim męża opatrznościowego, wybawcę z istniejącego chaosu i małej, a płytkiej zabawy w rządy. Oczekiwano obywatela, od którego zawisło pogodzenie, połączenie i poprowadzenie do twórczej i ofiarnej pracy wszystkich Polaków.
Pierwsze jego przemówienie, w którym oświadczył, że przyjechał służyć narodowi, jego pełna uroku i prawości powierzchowność, każde gorącym patriotyzmem owiane słowo jednało masy. Jedne jego żądanie, jeden rozkaz — a Warszawa zdobyłaby się na najcięższy, nadludzki prawie wysiłek.
Warszawa, 2 stycznia
Tadeusz Dymowski, Moich 10 lat w Polsce Odrodzonej, Warszawa 1928.
Przygotowania były ukończone. Dostałem polecenie zaaresztowania w nocy z dnia 4 na 5 stycznia wszystkich podanych osób, celem wysłania ich posiadanymi do dyspozycji samochodami do Poznania, zamiast, jak początkowo projektowano, na Forty Czerniakowskie. Z samego rana w dniu 4 stycznia jeszcze raz przekonferowałem dokładnie wydane instrukcje z kierownikami poszczególnych grup, a w godzinę później przesłałem na ręce Jaźwińskiego swoją jako szefa powierzonego mi okręgu Straży Narodowej dymisję, proponując na mego zastępcę p. Tyrakowskiego.
Na godzinę 10 w nocy wyznaczono zbiórkę naszej piątki w mieszkaniu jednego z zamachowców przy ul. Królewskiej w pobliżu Komendy Miasta, dokąd o godzinie 12, po opanowaniu telefonów, projektowano się przenieść. Wtedy dopiero dalsze rozkazy co do obsadzenia pozostałych punktów Warszawy wydawać miał sam Januszajtis.
Ostatnie godziny wieczoru spędziłem z żoną. Żegnając się, mimo woli wzbudziłem podejrzenie, że mam jakąś wyjątkową misję do spełnienia. Trudno było znaleźć odpowiednie słowo uspokojenia.
Dwaj najbardziej oddani mi ludzie, w tym nieoceniony, chętny do wszelkich ofiar robotnik M. Różański, czekali już na dole.
Idąc z Mokotowskiej na Królewską, zdawałem sobie dokładnie sprawę, że nie po zaszczyty, nie dla kariery, lecz celem spełnienia twardego i przykrego obowiązku idę wykonać dobrowolnie przyjęte na siebie zadanie. Rozumowałem, że skoro się zamach powiedzie, w porachunku jakiś „towarzysz” pośle mi kulę zza węgła; nie uda się — wtedy zasłużony odwet pozostających przy władzy. Nie przewidywałem innego, tak często u nas w Polsce spotykanego zakończenia.
W umówionym lokalu zastałem już wszystkich współdziałających. Poprawioną i uzupełnioną odezwę do narodu przesłano do druku, polecając zaufanemu puścić na maszynę i natychmiast rozkleić po otrzymaniu z Komendy Miasta odpowiednich zleceń.
Wkrótce nadeszła wiadomość o zajęciu telefonów, a w parę chwil potem brat Januszajtisa doniósł, że kompania z Podchorążówki nadchodzi.
Warszawa, 4 stycznia
Tadeusz Dymowski, Moich 10 lat w Polsce Odrodzonej, Warszawa 1928.
Punktualnie o godzinie 12 na czele tego oddziału weszliśmy do Komendy Miasta, internując znajdującego się tam i mocno zdziwionego naszym nocnym najściem komendanta miasta, generała Zawadzkiego.
Od tej chwili aż do aresztowania generała Szeptyckiego akcja potoczyła się sprawnie, z nieznacznymi tylko niespodziankami, budząc podziw dla jej wykonawców.
Pierwszy telefon zawiadomił, że grupa posłana po Moraczewskiego i Wasilewskiego nie musiała się trudzić do ich mieszkań, gdyż wprost z Belwederu, gdzie byli na obradach, odwieziono ich na punkt zborny do garażu wojskowego przy ul. Al. Jerozolimskie. [...]
Najwięcej komizmu było z aresztowaniem ministra spraw wewnętrznych [Thugutta], który na dobrą sprawę, gdyby miał w swych rękach należycie zorganizowaną służbę bezpieczeństwa, winien był nas uprzedzić, likwidując przed czasem zamach, o którym głośno mówiła cała Warszawa. Po Thugutta posłano zbyt gorących chłopców. Kiedy Thugutt otworzył im drzwi z łańcucha, jeden z nich, mimo wyraźnego zakazu, widząc broń w ręku ministra, nie wytrzymał i „kropnął”. Podobno pan minister upadł. Przypuszczając, że Thugutt został zabity, złożyli odpowiedni raport w Komendzie Miasta.
Tymczasem, dzięki opanowaniu centrali telefonicznej, skierowano do nas, zamiast do komendy milicji ludowej telefon Thugutta, który informował o napadzie. W lot zorientowawszy się w sytuacji, odpowiedzieliśmy, iż rzeczywiście na mieście wynikły zamieszki, które są już na zlikwidowaniu. Poprosiliśmy pana ministra o przyjazd na Komendę, motywując naszą prośbę obecnością niektórych jego kolegów. Wkrótce przybył posłanym w tym celu samochodem pan minister i zdumiał, znalazłszy się między nami, a w parę minut później w otoczeniu swych kolegów na punkcie zbornym.
Warszawa, 5 stycznia
Tadeusz Dymowski, Moich 10 lat w Polsce Odrodzonej, Warszawa 1928.
W niespełna dwie godziny ważniejsze posterunki były już obstawione. Jednocześnie mieliśmy wszystkich przeznaczonych na wywiezienie do Poznania.
Zamierzałem wydać odpowiednie polecenia i przepustki, gdy naraz wezwano mnie do gabinetu Januszajtisa, gdzie zastałem zgromadzonych innych członków niedoszłego rządu. Oczom moim przedstawił się dziwny i nadspodziewany widok. Generał Szeptycki przekładał coś Januszajtisowi i czynił mu gorzkie wyrzuty za wciągnięcie wojska do zamachu politycznego.
Okazało się, że bez porozumienia, na własną rękę, chcąc zyskać również niektórych dowborczyków za postawioną przez nich cenę, mianowania Dowbor-Muśnickiego szefem sztabu generalnego, Januszajtis zarządził zaaresztowanie Szeptyckiego. W tym celu delegowano do „Bristolu” jakiegoś wojskowego, który widocznie obawiając się stanąć przed obliczem samego generała, polecił grupie cywilnych ludzi sprowadzić Szeptyckiego na komendę. Dziwny podobno był widok, kiedy wysoki i postawny generał w otoczeniu czterech uzbrojonych cherlaków cywilnych szedł na komendę i po drodze, spotkawszy żołnierzy Januszajtisa, kazał zaaresztować wszystkich konwojentów, a sam zgłosił się na rozmowę.
Januszajtis, widocznie zbity z tropu, zamiast decydującego gestu w formie choćby internowania generała, najspokojniej wypuścił Szeptyckiego, mówiąc: „Niech pan generał pójdzie się przespać, jutro pogadamy”. W chwili kiedy Szeptycki wychodził, nadciągał oddział 21 pp., wezwany przez Januszajtisa celem obsadzenia Sztabu Generalnego, Prezydium Rady Ministrów, Zamku, Elektrowni, Gazowni itp. punktów. Teraz zmieniły się role. Szeptycki wezwał dowódcę oddziału do obsadzenia komendy i niewypuszczania wojskowych.
Warszawa, 5 stycznia
Tadeusz Dymowski, Moich 10 lat w Polsce Odrodzonej, Warszawa 1928.
O godzinie 4 nad ranem przyjechał Marszałek w otoczeniu całej świty wyższych wojskowych, wyciągniętych w tym celu z łóżek. Zaproszeni na konferencję do oddzielnego pokoju przeszliśmy za Piłsudskim przez szpaler wyprostowanych dostojników armii, wśród których niejedna, mocno przybladła twarz wyrażała niepokój o swe losy, jeszcze przed chwilą związane sympatiami i nadziejami z przewrotem. Zamachowcy dochowali jednak tajemnicy.
[...]
Pierwsze słowa Piłsudskiego były (przy równoczesnym wyciągnięciu brauninga, którym bawił się podczas całej rozmowy z nami): „Czy, panowie, wiecie, coście zrobili. Wprowadziliście ferment do mego wojska, ja tego nie przeżyję.” [...]
Wkrótce padły znamienne słowa: „Rząd Moraczewskiego jest tylko rządem tymczasowym. Jeżeli panom tylko o to chodzi, mogę was zapewnić, że gotów jestem zmienić go na rząd Paderewskiego, ale nie od razu, gdyż to najbardziej podważyłoby autorytet władzy”.
Wreszcie nastąpiło zapewnienie, że skoro oddamy „jego” ministrów i zlikwidujemy naszą akcję, Piłsudski ze swej strony obiecuje puścić w niepamięć cały ten incydent, nie wyciągając poważniejszych konsekwencji, nawet w stosunku do wojskowych, biorących w nim udział. [...]
Marszałek serdecznie uściskał ks. Sapiehę, który zaniósł naszą odpowiedź. W dobrym humorze wsiadł Piłsudski razem z Januszajtisem do oczekującego go samochodu i udał się na wiadomy punkt zborny celem uwolnienia „swych” ministrów.
Tymczasem każdy z „niedoszłych” ministrów, ze swą teczką pod pachą, odpowiadając na oddawane honory nowo zaciągniętej warty i rozmyślając nad dziwną losów koleją, udawał się do swych domowych pieleszy.
Warszawa, 5 stycznia
Tadeusz Dymowski, Moich 10 lat w Polsce Odrodzonej, Warszawa 1928.